Relacje osobiste

Poniżej przedstawiamy relacje osób, które bywały dawnymi czasy w "Zaciszu". Zacznijmy od wnuka biskupa, Tadeusza Wegenera (1920-2009), autora książki Juliusz Bursche. Biskup w dobie przełomów, z której pochodzą poniżej przytoczone fragmenty. Był on synem trzeciej córki biskupa, Julii Wegener (1893-1965). Bywał w "Zaciszu" wielokrotnie: jako dziecko, potem młodzieniec, a wreszcie już z żoną Marią Wegener (1925-1998) z domu Sachs. Dzięki tej relacji z pierwszej ręki możemy dowiedzieć się m.in. jak wyglądał rozkład typowego dnia spędzonego w Zaciszu. Jako dziecko mały Tadek Wegener był świadkiem wielu ciekawych sytuacji, często pełnych humoru i rodzinnej czułości, które potem stały się rodzinnymi anegdotami. W nawiasach umieszczone są pełne imiona opisywanych osób.

(Od lewej: biskup Juliusz Bursche, Amalia Helena Bursche, Tadeusz Wegener,. Stoją od lewej: Jadwiga Bursche, Maria Bursche, Janina Preiss, Julia Wegener, ks. Waldemar Preiss, Helene Bursche, pan Bodzio, z przodu siedzi Maria (Malina) Bursche. Zdjęcie zrobione przed "Zaciszem", rok 1937)

Byłem w Wiśle pierwszy raz, kiedy miałem pół roku i wtedy kojec dla mnie stanowił obszerny, wiklinowy kosz do bielizny ustawiany w cieniu drzew. Pamięć moja sięga lata 1924, kiedy to do Wisły zajechał również wujaszek Stefan (Stefan Bursche, jedyny syn biskupa) z ciocią Zosią (Zofia Bursche z domu Kopczyńska) i kilkumiesięczną córeczką, moją pierwszą kuzynką Jagodą (Jadwiga Gardawska). Musiało to być dla mnie duże przeżycie, bo ja przecież miałem wtedy tylko trzy i pół roku! Pamiętam, jak przed „Zacisze” zajechała czarna karoca (a nie, jak to bywało zwykle, prosta bryczka) i wszyscy się wyładowali. (…) Mam takie odczucie, że dziadka denerwowała jednak duża liczba dzieciaków w „Zaciszu”, przecież wnosiły one duże zamieszanie i hałas.
Podczas pobytu w Wiśle poznawaliśmy dziadka najlepiej. On tam dobrze wypoczywał, zjeżdżał z babcią gdzieś na początku lipca, a wyjeżdżał zaraz po swoich i babci urodzinach, które przypadały na 18 i 19 września: w ten sposób unikał oficjalnego składania życzeń w Warszawie. Należy jednak dodać, że co chwila wyjeżdżał z „Zacisza” do Warszawy w sprawach konsystorskich, a także do parafii rozrzuconych po całej Polsce na różne uroczystości kościelne, jubileusze itp. Gdy kolej jeszcze nie dochodziła do Wisły, należało zamówić na odpowiednią porę bryczkę pana Śliwki, aby dowiózł on dziadka w ciągu 1,5-2 godzin na dworzec kolejowy w Ustroniu. Także powrót musiał być w szczegółach uzgodniony. Gdy kolej dochodziła już do Wisły, to dziadka gremialnie odprowadzaliśmy na dworzec. Przodem szedł zaciszański ogrodnik Jan Gluza niosąc podróżny kuferek dziadka, aby zająć dobre miejsce w pociągu, choć dziadek dysponował przecież biletem pierwszej klasy.
Powszedni dzień w „Zaciszu” miał swój ustalony rytm, chociaż wszystko zależało od pogody. Rano, przy dobrej pogodzie, dziadek schodził do rzeki, aby w niej umyć się i kilkakrotnie zanurzyć się w często lodowatej wodzie, ponieważ bardzo lubił, gdy w plecy uderzał mocny prąd rzeki. Już nieco starsze wnuki, miały polecenie babci, aby go pilnować w czasie kąpieli. Robiliśmy to dyskretnie i z dala, żeby go nie denerwować. Dziadek przed zanurzeniem się w wodzie i osunięciem się w nurt rzeki, musiał przecież zdjąć protezę i choć mocno trzymał się wystającej skały i dużych głazów oburącz, o tragedię mogło być łatwo.
Śniadanie młodzież mogła jadać wcześniej, a więc oddzielnie, ale często wysłuchiwaliśmy komunikatu dziadka o aktualnej temperaturze wody. Nieraz było to 14°C, czy nawet 12°C, co spotykało się z sugestią cioci Neli, aby na razie wstrzymać poranne kąpiele w rzece.
Do obiadu dziadek zajęty był zwykle w ogrodzie, ubrany czasami w jasną alpakową marynarkę: robił ogólny przegląd, w czasie którego przycinał niepotrzebne pędy, podwiązywał rośliny, dawał polecenia ogrodnikowi. Specjalną troską otaczał róże, które miały swe nazwy wypisane tuszem na specjalnych metalowych tabliczkach. Gdy nie było plażowej pogody i nie schodziłem nad Wisłę, często towarzyszyłem dziadkowi w tych czynnościach lub ogrodnikowi np. w pieleniu trawników.
(…). Obiady i kolacje jadaliśmy zawsze wspólnie i babcia dzwonkiem zwoływała wszystkich mieszkańców „Zacisza”. Przy ładnej pogodzie posiłki podawane były na werandzie, przy złej – w pokoju stołowym. Do ostatniego dania obiadowego dziadek wypijał angielkę czerwonego wina węgierskiego typu „Egri Bikaver”, a na sam koniec posiłku – małą filiżankę świeżo zmielonej kawy. To był pewien rytuał. Jeszcze chwilę się porozmawiało, dziadek zaciągał się wonnym cygarem siedząc wygodnie w wiklinowym fotelu i przyglądał się z widoczną miłością całej rodzinie: był wtedy prawdziwie odprężony.

(Weranda "Zacisza", początek XX w. Siedzą od lewej: Helena Bursche, Julia Bursche, Aniela Bursche, Amalia Helena Bursche, Maria Bursche, bp Juliusz Bursche, Emil Bursche, NN)

Dość często zdarzało się, że w czasie picia kawy, gdy był w wyjątkowo dobrym nastroju, brał babcię za podbródek i mówił do niej „No, córuś, znów mnie lurkę zrobiłaś”. Scena ta kończyła się gęstym tłumaczeniem się babci, że przecież codziennie bierze taką samą miarkę kawy, która mielona jest bezpośrednio przed samym parzeniem.
Po obiedzie dziadkowie wybierali się na drzemkę, sami taszczyli swe leżaki w cienie dwóch tui. Dziadek obłożony różnymi pismami kościelnymi i ogrodniczymi stosunkowo szybko zasypiał. Czasopisma wypadły mu z rąk i spadały na trawnik. Dla nas, wnuków, był to znak, że można się bez skrępowaniu bawić i to na werandzie. Raz brat zaproponował, aby zabawić się w „dziadzia i babcię”: on rozsiadł się wygodnie na wiklinowym fotelu, a ja udając babcię dreptałem niby coś przynosząc i zabierając ze stołu. W pewnym momencie brat chwycił mnie za podbródek i powiedział: „Córuś, znów mnie lurkę zrobiłaś”. Nie zauważyliśmy jednak, że dziadek niespodziewanie przerwał drzemkę i wrócił do swego biureczka w stołowym pokoju, aby zabrać jakieś zapomniane czasopismo. A przez okno można było obserwować jak bawią się wnuki na werandzie. Dopiero przy kolacji dziadek zrelacjonował całe to wydarzenie śmiejąc się do łez. (…)
Czas po drzemce upływał w oczekiwaniu, czy ktoś przyjdzie z odwiedzinami, czy nie. A dziadka w „Zaciszu” odwiedzało zawsze dużo osób. Począwszy od wiślańskiego proboszcza ks. Jerzego Morowca i młodego wikariusza ks. Andrzeja Wantuły (późniejszego też proboszcza i powojennego biskupa Kościoła), księży diecezji śląskiej z ks. Pawałem Nikodemem z Ustronia na czele, a skończywszy na tych wszystkich licznych księżach, którzy spędzili urlop w Wiśle lub najbliższej okolicy. W ten sposób poznałem wielu duchownych naszego kościoła.
Bardzo częstym gościem był wujaszek Muńdzio (Edmund Bursche), który swój coroczny urlop spędzał w Wiśle, ale zawsze wynajmował lokal (pokój) z dala od centrum: w Jaszowcu, na Kozińcach, a ostatnio u wylotu Jawornika. Ks. prof. Jan Szeruda spędzał swój urlop wraz z całą rodziną w Ustroniu, często też odwiedzał dziadka i wtedy chodziliśmy wszyscy razem na wycieczki górskie np. na Równicę, Czantorię. „Pod Jaworem” a więc w bezpośredniej bliskości „Zacisza” odpoczywał ks. Adolf Rondthaler, dyrektor gimnazjum Reja.

(Ogró "Zacisza", lata 30. XX w. W drugim rzędzie od lewej stoją Edmund Bursche, ks. Leon Sachs, Amalia Helena Bursche, ks.Jan Szeruda, Julia Wegener, w pierwszym rzędzie od lewej: Henryk Wegener, bp Juliusz Bursche, Zosia i Danuta Bursche, na ziemi siedzi Tadeusz Wegener)


Jako późniejszy inżynier, już w młodości Tadeusz Wegener wykazywał zainteresowanie sprawami technicznymi:

Zacisze” z biegiem lat bardzo się modernizowało, lampy naftowe zostały zastąpione oświetleniem elektrycznym. Projekt instalacji robił mój ojciec, a odpowiedzialnym za realizację był starszy majster z elektrowni tramwajowej Stanisław Klimecki (ojciec Tadeusza Wegenera, Herman Wegener, był przed wojną dyrektorem warszawskiej elektrowni tramwajowej, obecnie ma tam siedzibę Muzeum Powstania Warszawskiego). Było to dla nas dużym zaskoczeniem, kiedy po kilkuletniej przerwie znów przyjechaliśmy do Wisły. Początkowo prąd pochodził z generatora pana Magnuska z Blejchu. Występowały jednak częste przerwy w dostawie prądu, bo raz rzeka Wisła niosła za mało wody, a raz była powódź. Wtedy wyciągało się stare lampy naftowe, które najsprawniej „uruchamiał”, aby nie kopciły, dziadek. On jedynie potrafił odpowiednio przyciąć knot i właściwie go wykręcić. Wszystkie kłopoty minęły dopiero wtedy, kiedy elektryczną sieć lokalną przyłączono do sieci cieszyńskiej, jak to się wtedy mówiło.
(...)Następnie koło rzeki wykonano studnię, zainstalowano tam hydrofor, pociągnięto rury i woda popłynęła do paru pokoi w willi oraz do dwóch kranów w ogrodzie. Bardzo cieszyły się nasze pomoce domowe, bo uzyskały też kran w kuchni oraz ogrodnik, bo nie potrzebował w czasie upałów nosić w konwiach wody z potoczka. Wszystkich modernizacji doglądał osobiście dziadek, no i ja, jego „asystent” w tych sprawach.

"Zacisze" leży zaledwie kilkadziesiąt metrów od brzegów Wisły, a ogród bezpośrednio przylega do jej wschodniego brzegu. Nic więc dziwnego, że kaprysy rzeki nie pozostawały bez wpływu na teren willi i pośrednio na życie mieszkańców "Zacisza". Wprawdzie na tym początkowym odcinku królowa polskich rzek nie jest jeszcze zbyt okazała, jednak wartki górski nurt nie raz dawał się we znaki, szczególnie podczas wiosennych roztopów czy gwałtownych ulew.

Co rok Wisłę nawiedzała powódź. Pewnego razu wzburzone i żółte nurty rzeki podmyły i zniszczyły na dużej długości nadbrzeżny betonowy bulwar, którym jeszcze w początkach początkach posiadania „Zacisza” dziadek kazał wzmocnić, podmywaną stale przez rwącą rzekę, wysoką skarpę pod willą. Naprawy doglądał osobiście, aby miał pewność, że pracownicy używali do wypełnienia wyrwy jak największych głazów.
Dwa razy za mojej pamięci powódź zerwała zaciszański mostek, przez który prowadziła najkrótsza droga do sklepów w centrum i na dworzec kolejowy. Mostek był zrywany, mimo że był posadowiony bardzo wysoko i podpierające go słupy miały ostrogi. Raz jeździliśmy dorożką do Obłaźca, gdzie rzeka wyrzuciła na zalane pola jedno zniesione przęsło mostku. Gdy na skutek deszczów woda w rzece wzbierała, dziadek wielokrotnie schodził na nadbrzeżny bulwar i obserwował żółty nurt niosący bale, deski i ścięte drzewa, jakby mógł coś zdziałać, aby to wszystko spłynęło bezawaryjnie w dół rzeki. W tych eskapadach wielokrotnie mu towarzyszyłem i miałem przykazane przez babcię, abym nie wchodził na mostek i dziadka też w tym względzie pilnował.

(Mostek na Wiśle. Stoją od lewej bp Juliusz Bursche i prawdopodobnie jego najmłodsza córka Aniela)


Jak wynika z relacji wnuka biskupa, rzeka sprawiała nie tylko problemy związane z zagadnieniami hydrologicznymi, ale również inne np. natury obyczajowej...

W jednym roku gmina wiślańska zbudowała u stóp skarpy zaciszańskiej tamę na rzece, aby letnicy mieli się gdzie kąpać i popływać, zanim zostanie ukończony basen, którego budowa się przeciągała. Dziadek oficjalnie w gminie protestował, bo zapora wykorzystywała z jednej strony jego prywatny bulwar, ale to nic nie pomogło. Tłumy wiślańskich gości koczowały na zaciszańskim bulwarze i rozchodziły się po ogrodzie, szukając ustronnego miejsca w celach wiadomych. Przecież, aby uniknąć chodzenia obcych osób po ogrodzie, dziadek kosztem swego terenu kazał zrobić bezpośrednie połączenie stromymi schodkami mostka na rzece z drogą na górze stoku. Nazywaliśmy te strome schodki „drogą do nieba”, a inni „golgotą”. Po urządzeniu tego kąpieliska u stóp „Zacisza” proponowaliśmy nawet zmianę nazwy willi z „Zacisza” na „Zagłośne”, ale to nie spotkało się z aplauzem, a dziadek był w ogóle bardzo zdegustowany. Szczęśliwie za kilka tygodni była powódź, która zerwała tamę i wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Historia tylko milczy, co się stało z terenami położnymi poniżej, kiedy tama pękła. Mostek w każdym razie ostał się, mimo takiego gwałtownego spływu spiętrzonej wody.

Przygody i atrakcje związane z gwałtownością rzeki odeszły do historii, kiedy na przełomie lat 60. i 70. na połączeniu Białej i Czarnej Wisełki (w sensie hydrologicznym to początek rzeki) wybudowano wysoką na 30 i długą na 280 metrów tamę oraz zbiornik retencyjny, które skutecznie chronią Wisłę przed powodziami.



Cytaty pochodzą z ksiązki Tadeusza Wegenera Juliusz Bursche biskup w dobie przełomów, "Augustana" Bielsko-Biała 2003